Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wystawcie sobie panowie, co mnie spotkało — zawołała wesoło. — Wybrałam się rysować do Pompei i choć mnie opatrzono wcześnie w pozwolenie ministeryalne, jakiejś tam brakło formalności jeszcze — odprawiona zostałam z niczem. W gospodzie Dyomeda, struto mnie drogiem, a szkaradnem śniadaniem. Ratujcie panowie!
Adrjan, na którego mówiąc patrzała, pierwszy rzucił się na ratunek. Marjan pobiegł prawdopodobnie do kuchni. Profesor zajął się panią Trellawney, która go powitała ze szczególnem odznaczeniem.
Tymczasem miss Rosa przystąpiła do Adrjana.
— Pan dziś bardzo wyglądasz zmęczony — odezwała się żywo — potrzeba więcej dbać o zdrowie, — a trochę o poezyi i książkach zapomnieć.
— Drugi już dzień mieszkam w prozie i nią się karmię — rzekł Adrjan. — Więcej po mnie wymagać nie można.
— Przyjaciele pańscy — dodała Angielka patrząc mu w oczy — powinniby wziąć go w kuratelę. Ja nie mam prawa liczyć się do nich, ale chciałabym gderać. Przypomnij pan sobie matkę i jej troskliwość o niego, dla niej powinieneś coś uczynić, jeśli nie dla siebie.
Dawszy mu tę naukę osłodzoną wejrzeniem pełnem wyrazu, miss Rosa odwróciła się nagle, aby pozbyć kapelusza, albumu, parasolika i malarskich przyborów. Być może, iż zarumienioną trochę twarz ukryć chciała.
Głos jej jakoś przemówił wymownie do Adrjana, iż z niezwykłym sobie grzecznym pośpiechem rzucił się pomagać Angielce... Oczy ich się spotkały znowu, i poeta stał się milczący, niespokojny. Na twarzy przeczytać było można jakby odbłysk walki wewnętrznej, który znikł wprędce, ustępując przed usposobieniem czułem i łagodnem. Puszczał sobie wodze widocznie.