Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże się spało? zapytał Marjan.
— Nie pochwalę się snem nigdy — rzekł głosem cichym i słabym poeta. Nie umiem spać od dawna. Mam zły zwyczaj pracowania w nocy: zwykle więc rozgorączkowany jeszcze myślami do łóżka się kładę — nierychło ucisza się pod czaszką. Najczęściej wirują po niej oddźwięki ostatniej pieśni lub czytania, a nawet gdy usnę, bezładnie plączą się po mózgu, jak szajka rabusiów po pustem domowstwie. Prawda, że z tego chaosu poplątanych najdziwaczniej urywków myśli, czasem tryska coś niespodziewanie pięknego i wielkiego, ale sen dla mnie jest męczeństwem...
I dziś też więcej się dręczyłem niż spałem, i dopiero nadedniem głęboki sen ujął mnie jak kamieniem przywaliwszy.
Czasami gdy mi bezsenność zbytnio dokuczy, parę kropel opium biorę.
— Na Boga, toć zabójcze, a można sobie nałóg uczynić z tego...
Adrjan się uśmiechnął.
— O! nie bójcie się, nie nadużywam tej trucizny, rzekł ruszając ramionami, — chociaż, powiem szczerze, wprawia ona w upojenie tak rozkoszne, tak spotęgowuje natchnienie.
Marjan z kolei oburzył się.
— Cóż znowu? nie potrzebujesz przecie tego kunsztownego środka! zawołał. Poezya opium w każdym razie chorobliwą być musi, fałszywą i niezdrową.
Poeta słuchając tych wyrzutów, którym bronić się nie chciał czy nie mógł, spuścił oczy na ziemię, jakby odwrócić wolał rozmowę, nie podnosząc ostatnich słów.
— Co dziś z sobą robimy? zapytał.
— Przy tobie rozkazy, rzekł profesor, — zastosujemy się do nich. Mnie się zdaje, że najwłaściwiej byłoby po znużeniu wczorajszem spędzić tu cały dzień na dolce far niente...
— Ja za tem jestem także — dodał Marjan — a ty?