Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bił planów. Było już dosyć późno, gdy w salce wspólnej zeszli się Sieniuta z hrabią.
Drzwi pokoju Adrjana stały zamknięte.
— Jak go pan znajdujesz? — zapytał hrabia. — Przyznam się panu, że choć umysłowo znalazłem go nad wszelkie przewidywania wysoko wykształconym i sił pełnym, — widok jego mnie przeraził.
Sieniuta obejrzał się ostrożnie ku drzwiom i wyprowadził na balkon hrabiego.
— Wrażenie, które uczynił na panu, rzekł cicho — zrobił i na mnie. Twarz nosi na sobie piętno cierpienia, oczy mają blask chorobliwy, zdaje się być trawiony gorączką. Pokaszliwa.
— Nie bez przyczyny go lekarze do Włoch wyprawili, dodał hrabia — lecz z tym przeklętym poematem cóż mu pomoże powietrze? On się nim zabija! To monoman!
Profesor westchnął.
— Matka zmuszona była podobno go odjechać — mówił dalej hrabia. Niepodobna go jednak tak samemu zostawić. Ja nie mam nic lepszego do czynienia, myślę przy nim pobyć czas jakiś.
— Ja to samo miałem na myśli — odparł profesor, zniżając głos ciągle i oglądając się bojaźliwie. Jest to tak dobrze jak dziecię moje, nie mam dziś żadnych obowiązków, z przyjemnościąbym mu się poświęcił.
— Pytanie tylko czy nas obu nie odpędzi — rzekł hrabia — bo mu do poematu przeszkadzać będziemy.
— Łzy mi z oczu wyciska, gdy na niego patrzę — kończył Sieniuta.
Chód cichy dał się słyszeć w salce, rozmawiający zamilkli, we drzwiach balkonu ukazał się Adrjan.
W istocie ranna jego fizyognomia, po nocy spędzonej w części bezsennie, po wczorajszem ożywieniu zbytecznem, uderzała bladością i wyniszczeniem przedwczesnem. Cerę miał żółtą, oczy jakby powiększone jakiemś wytężeniem ducha; ręka, którą był wyciągnął ku profesorowi, biała, chuda, zdawała się drzeć z osłabienia.