Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On do tego był przywykły — przerwała matka — nie obwiniaj go proszę... powietrze tutejsze...
Profesor zamilkł — Klara chodziła poruszona i niespokojna.
— Moglibyśmy go w Neapolu na okręt wsadzić i wieźć do Porto Ferrajo... Wszyscy słabi na piersi tam szukają ulgi, cuda robi powietrze, mówiono mi o tem po drodze.
Nie sprzeciwiał się Sieniuta, dodał tylko:
— Byleby pan Adrjan na to przystał.
— Ja go tak będę prosiła! — składając ręce odezwała się matka.
Tymczasem gdy się to działo w mieszkaniu jej, Adrjan wzruszony przybyciem drogich gości, uspokoić się nie mógł długo. Zdawało się, że radość doznana powinna go była całego objąć i więcej żadnej nie dopuścić myśli do głowy, troski do serca. Po chwili jednak, spojrzawszy na teczkę, która skarb jego zawierała, z podwójną chciwością pracy, rzucił się do niej.
Powracający od Klary profesor już zastał go nad nią. Teraz nie śmiał protestować, poemat zajmował go równie jak autora, i mówił sobie, że grzechemby było, skazanemu i tak na śmierć, nie dać go dokończyć, pozbawić ostatniej w życiu pociechy.
Oderwał się jednak sam poeta od tych kart, zapytując Sieniuty, jak znalazł po latach długich niewidzenia matkę i Lenię.
Profesor odparł jakimś ogólnikiem tylko.
— Co się to zrobiło z tego ślicznego, niebieskiego dziewczęcia, tak wesołego, które pamiętasz głośno wykrzykujące i swawolące w ogrodzie naszym! Jak prędko zmienił się pączek ten w kwiatek, a sam on jak dziś poważnie, jak smutno, jak inaczéj wygląda!...
Serce mi się ściska, gdy na nią patrzę: ma wyraz bolejący, mimo rezygnacyi... Zdaje się być nieszczęśliwą.