Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nieszczęście — szepnęła Angielka. — Chciałabym wywieźć ztąd Rosę, na której ten biedny na śmierć skazany człowiek robi wielkie wrażenie... Upiera mi się zostać. To niema sensu.
Spojrzała na profesora.
— Nie prawdaż? — dodała — to nie prowadzi do niczego! Myśmy powinny jechać. Radzę jej Palermo, kraj bardzo malowniczy.
Sieniucie równie myśli brakło jak głosu; głową potrząsał cały zajęty swą niedolą.
Z niczem więc pani Trellawney odejść musiała.
Dziwnem jakiemś jasnowidzeniem choroby, Adrjan, gdy profesor powrócił, odgadł, że musiał widzieć lub słyszeć coś tyczącego się miss Rosy.
— Przysyłała się pytać o mnie? nieprawdaż? — odezwał się — powinieneś był powiedzieć, żem chory. Ale potrzeba było uczynić — grzecznie, łagodnie, tak jakoś.
— Nie myśl o tem, a bądź pewien — odezwał się Sieniuta — że ja nie popełnię nic niewłaściwego...
I nie było więcej o tem rozmowy do wieczoru. Przy herbacie Adrjan parę razy przypomniał Angielkę. Widocznie tęskno mu było, ale spojrzenie na rozrzucone papiery przypominało to, co nazywał obowiązkiem.
Następnego dnia Sieniuta odebrał list od matki, z którego widać było całą trwogę, jaka ją ogarnęła po przeczytaniu pisma starego profesora. Zapowiadała swój wyjazd natychmiast, prosząc, aby do niego Adrjana przygotowano. Do niego także był list czułości pełen, w którym Klara opisywała swą tęsknotę, niepokój, i pobożnie kłamiąc, malowała mu stan interesów tak szczęśliwym, że wcale już jej obecności nie wymagały. Oznajmowała razem, iż nie może znieść oddalenia, i dogadzając sercu, przybieży wkrótce do niego. Serce macierzyńskie list ten tak napisać umiało, że z niego bojaźni, co je przejmowała, wyczytać nie było można.