Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzęsły, pierś podnosiła prędko z wysiłkiem wielkim, który kaszel przerywał. Naówczas chwytał napój na stole stojący, pił go chciwie i ledwie zatamowawszy wybuch, powracał do roboty.
Około południa kazał przynieść śniadanie, więcej z myślą tą, że ono może dać siłę, niż z uczucia jego potrzeby.
Gdy je zastawiono, wstał od stolika i wziął profesora pod rękę.
— Wierz mi — rzekł z przejęciem — odczytuję teraz com napisał... wierz mi, są to piękne, są to wspaniałe, są natchnione pieśni!
Nie myśl, żeby miłość własna mówiła przezemnie — nie. Ja to pisałem, wyśpiewałem tak dawno, iż mogę sądzić o tem jak o dziele obcego człowieka!! Są piękności wielkie, którym się ja sam dziwię, że wyszły ze mnie.
Ale czemże jest pojedyńczy człowiek? zlewkiem ducha wieków, owocem prac i cierpień lat tysiąców... Wyobrażam sobie pierś ludzką jak krater wulkanu, przez który bucha całe płomię gorejące we wnętrzu ziemi. Myśmy tylko wulkanami myśli i ducha ludzkości. W każdym poecie jest cały człowiek zbiorowy...
Lecz poemat dokończyć potrzeba nieodzownie — choćby wysiłkiem ostatnim — zabójczym...
Ta pieśń musi z wierzchołka teraźniejszości patrzeć w niepoścignioną dal wieków. Tu potrzeba być prorokiem i dzieckiem naszego czasu razem...
A ta chwila natchnienia!! Kto mi ją da?... Ostatnią krwi kroplę dałbym za nią..
Sieniuta napróżno ten wylew słów wzburzonych starał się powstrzymać.
— Czasu na przepisywanie nie starczy... — rzekł Adrjan — ja ci to powtórzę. Wszystko poprawione... Kartki policzbuję... Pismo moje przeczytasz, bo myśl