Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z tego oczywiście nic nie będzie — rzekła łowczyna, dziewczynie się wyperswaduje. Dobre serce ma, ale w głowie pstro... Słowo dawała zdrowemu, prosta rzecz, że kalectwo ją zwalnia.
Gdy tak rozprawiano we dworze, dziwując się dziewczęciu, Maryś drugiego dnia, zdrowszą się czując, już była na nogach; — nic nikomu nie mówiąc, rozgorączkowana naprzód pojechała do Kraskowa, aby Stachowi dozór i wygody obmyśleć; potém udała się do proboszcza.
Był nim ksiądz Prochor, już nie młody kapłan, poczciwy i zacny człek, ale wyziębły i skutkiem ciągłego stykania się ze społeczeństwem ostygłém, sam téż sprawy tego świata sądzący ze stanowiska ludzkiego.
Maryś go znała dobrze.
Ze łzami w oczach poczęła mu opowiadać całą historyą swoję i Staszka, chcąc na nim wymódz, aby potwierdził jéj przekonanie o obowiązku zajęcia się losem chłopca i połączenia się z nim ślubem jaknajprędzéj.
Była pewną, że ks. Prochor stronę jéj trzymać będzie; tymczasem proboszcz znalazł się nadspodziewanie zimno.
— Moja panienko — rzekł — jesteś młoda, sama siebie nie znasz i nie wiesz jaka cię przy-