Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hołłowiczowi wcale to nie było na rękę — skrzywił się nieco i głową pokiwał — lecz winszować musiał. Cała spekulacya na ordynaryi i dyrektorze — upadała...
— A no — rzekł — winszuję — jeśli jest czego?... da się to widzieć — Pańska łaska na pstrym koniu jeździ.
— Daj-no pokój — daj — nie denigruj przed czasem... Wola w tem dobra jest — niech im Bóg płaci.
Zamilkł Hołłowicz. Biedny człek naprzódby był wolał bodaj swoich dwóch synów dać staroście, potem zatrzymać tych dwu dla ordynaryi... Smutno mu się zrobiło. Pomyślał tylko: Są ludzie szczęśliwi.
Nazajutrz proboszcz, kazawszy nową rewerendę wytrzepać, ustrojony siadł na bryczkę i do Zalesia pojechał. Ks. Serafin go, mówiący pacierze na gościńcu schwycił — i poszli razem z nim pieszo.
— Widzicie, dobrodzieju mój — a nie mówiłem? — odezwał się ks. Serafin — a nie dobry ze starosty człek? Serce złote!... Ma swoje ale... a któż go nie ma? W piersi się uderzmy.
— Albożem ja kiedy, uchowaj Boże, ujmował mu? — zawołał proboszcz.
— Ja tego nie mówię — a no — serca do niego nie mieliście. Tymczasem kto go jak ja zna bliżej, na pasek św. Franciszka patryarchy naszego, ojcze mój — złoty człek. Myślicie, że mu kto poddał tę myśl względem chłopców! Uchowaj Boże! W modlitwie mu przyszła, gdy tych chłopców przed oczyma nie stało... A tak się tem cieszy — rozśmiał się bernardyn — jakby proces wygrał.
— Otóż to te procesa! wtrącił po cichu ks. Paczura — mój ojcze — do czego to? do czego?
Caro infirma, rzekł Bernardyn, oto ja ks. proboszczowi powiem coś, czego sam byłem świadkiem. Toczył się proces w Morochowszczyźnie ze szlachcicem, z Wybranowskim. Zaciął się Wybranowski, i choć nie majętny stawił mu czoło — do upadłego.