Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który wprost z kościoła poszedł do miasteczka, nie było.
Zaczęło się tedy pakowanie na ów wóz węgierski, na który siadł naprzód sam Hołłowicz, dalej posunął się starszy syn jego, który miał się przy nim umieścić, młodszy wcisnął się w środek. Siedzenie na przodzie przeznaczone było dla Wacka i dla Wicka, niezbyt może wygodne, lecz dające im czuć obie skrzynki drogie, które tylko trochę sianem przysłano. Gdy się usadowili tak wszyscy, woźnica obejrzał, proboszcz przeżegnał, trzy konie wyciągnęły się dobrze, nim wóz z miejsca poruszyły. Chłopcy kłaniali się jeszcze czapkami i głowami, a stojący ich żegnali błogosławiąc. Proboszcz natychmiast do izby powrócił, wstydził się łez swoich.
Wóz stuknął na progu bramy, wytoczył się i za murem zniknął. A na probostwie zapanowała cisza tak smutna, jakby już tam nikogo nie było.





Następnej niedzieli, jak zawsze na summę, dosyć się parafian zebrało. Kollatorem i najbliższym sąsiadem był pan starosta Andrzej Chryzostom Sniehota. Zwykle nań czekano z summą, a nigdy na nią nie chybiał. Między nim a ks. Paczura stosunek był dziwny, bo starosta i wielce szanował i zapraszał proboszcza, i rad był widocznie pozyskać sobie jego względy — a proboszcz, choć mu okazywał uszanowanie i nie miał powodu do najmniejszej niechęci, mimo dobroci swej dla wszystkich, zdala się od dworu w Zalesiu i od pana starosty trzymał.