Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
III.

Smutny to był dzień zaprawdę dla Zalesia, gdy po tygodniowym pobycie w niem, oboje państwo Rewnowscy, zabierając z sobą synowicę na Podlasie, wyjeżdżać mieli. Dopiero się to uczuć dało, jak jedna twarz, jedna milcząca i skromna panienka, której na pozór widać tu ani słychać nie było, wiele miejsca w sercach zajmowała, — jak jej oczom wszystkich braknąć miało. Nie mówiąc już o starościnie, która po kątach płakała, za każdem spotkaniem ściskała wychowanicę, a uśmiechać się musiała temu, co się jej szczęściem nazywało — nie mówiąc o staroście, który sam przez się i dla żony był markotny — nie mówiąc o nieszczęśliwym Wacku, niewiedzącym, czy się ma smucić, czy cieszyć — cały dwór był we łzach i żalach. Sama panna Konstancja chodziła blada, z sercem ściśniętem, bojąc się okazać, co cierpiała, aby dobrych państwa Rewnowskich, co ją jak dziecko tulili do siebie, nie zasmucać.
Na ten dzień uroczysty rozstania zjechał ze mszą świętą do kaplicy ks. Paczura. W dziedzińcu stały już powóz i bryka wyładowane, ludzie się koło nich kręcili, a we dworze snuły się smutne twarze, nie chcąc wierzyć, żeby panna Konstancja na zawsze straconą być miała.