Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie widziałem.
— Ale to się nie godzi! Czyż nie jesteście z sobą jak dawniej?
— Od czasu, jak mnie zdradził, znać go nie chcę, — rzekł Wacek.
Panna Konstancya zarumieniła się zniecierpliwiona.
— Jeżeli ja mam być między braćmi powodem do niezgody, — odezwała się, — słowo panu daję — że do niego nie przemówię, nie spojrzę nawet...
— Cóż panią tak Wicek obchodzi! — począł starszy.
— Tyle co i pan, rzekła spokojnie panna Konstancya. Zrobiłabym to dla waćpana z nim, co robię dla niego z wami. Jeżeli się panowie nie pogodzicie, nie będziecie po dawnemu... jak mnie pan żywą widzisz, ani spojrzę, ani przemówię.
Tych słów dokończywszy, na odpowiedź już nie czekając, odeszła żywo, — a Wacek mocno wzburzony pozostał w miejscu. Z rana sobie powiedział: — Cóż? ja go jeszcze będę przepraszał — a! niedoczekanie...
Trwało to postanowienie dwa dni, a gdy w przeciągu ich panna w istocie ani spojrzała, ani odpowiedziała na przywitanie, ani nawet widzieć się go nie zdawała, chwyciło go to za serce.
— Nie bądź pani tak okrutną, — rzekł po cichu, trzeciego dnia, — choć mnie to Bóg wie co kosztować będzie, pojadę jutro do brata, i będzie zgoda...
Panna Konstancya obejrzała się nań z uśmiechem łagodnym, kiwnęła mu głową, potakując, i odeszła.
Drugiego dnia rano Wacek na konia siadł i do brata jechał. W domu go nie zastał — bo teraz zajadle owo gospodarstwo prowadząc, od rana do nocy siedział sam przy robotnikach, i obiad sobie jak dla parobka, w dwojaczkach nosić kazał na pole.
Koszono właśnie błotne łąki, i Wicek na grobli siedząc, przypatrywał się robocie, gdy zobaczył kłusem nadbiegającego brata. Popatrzał nań, ale sądząc,