Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Nil timet adversi, quem servat
rector Olympi...

— Otóż tobie pociecha z tego nieszczęśliwego przybłędy, oto tobie pociecha — zawołał oburącz rwiąc się za siwe włosy gospodarz Hruzda, który wpadł do swej chaty i żonę zastał właśnie mieszącą chleb w dzieży. Jestto jak wiadomo jedna z tych chwil w życiu wiejskiej gospodyni, w których nawet głowa domu nie waży się zatrudnienia przerywać... Robota około chleba to prawie obrzęd uroczysty, nie cierpiący oka i wtrącania się profanów... Chleb, dar Boży, miał zawsze u nas poszanowanie jak największe; upuszczony na ziemię człowiek pobożny podnosił, ażeby go ludzie nogami nie deptali... kładziono go na stole chaty na czystym ręczniku jako oznakę błogosławieństwa Bożego w domu, a umarłemu bochenek dawano na trumnę. Gdy gospodyni miesiła go i w piec kładła, nie godziło się jej przeszkadzać. Mimo to Hruzda wpadł do chaty i krzyczał od progu — Ot tobie pociecha! ot go masz, twojego głupiego Janka, już znowu zmalował coś... i bodaj że się wynosić będzie musiał.
— Co? co? co? — odwracając się spytała stara Hruzdzina — co ty tam już trąbisz a wywołujesz na Janka? co ci zawinił? Tobie byle pruszynka, zaraz z niej zrobisz wołu... a dziecko — toć dziecko...
— Ale mnie on nie zrobił nic — rzekł Hruzda rzucając się na ławę — a no sobie piwa nawarzył. Zawsze mu potrzeba wleźć gdzieś tak, aby się z paniczem zetknął. Ten go do zabawy wyzywa, a głupi Janek nie potrafi jak inne dzieci rozpieszczonemu jedynakowi uledz, tylko jakby sam był pańskiem dzieckiem.