Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stary się pomiarkował. — Ale bo człek stracił przytomność... z gniewu...
— To właśnie pora kogoś porządnego wziąć do handlu.
— A tak! porządnego! — zaśmiał się Materski. — A tak! Gdy to paskudztwo włazi pierwszy raz... to takie porządne, ciche, posłuszne, dobre, choć na nagniotek go przyłożyć, a niech no trochę się rozpatrzy po kątach... i na kagańcu tego nie strzymasz... Trzykroć sto tysięcy...
— Dałbyś pan pokój, panie Materski... Zdaleka Maciejowa dała znak Jankowi, żeby się zbliżył; podszedł bez wielkiej ochoty... Materski mu wciąż w oczy patrzał...
— No, co to to — rzekł — cherlawe... wyschłe nad elementarzem... to drzazga nie chłopiec! Czy chciałbyś do handlu? — zapytał...
— Nie koniecznie — odparł Janek — do handlu ochoty nie mam, uczyć się chcę... Ale przytułku nie mam, to bym służył dla chleba...
— A widziałeś, jakem tego nicponia, łotra pięściami gnał? — dodał kupiec — hę?
— Widziałem i dziwowałem się, że on uciekał i żeś go pan gonił...
— Dlaczego? — zapytał kupiec.
— Bo człowiekowi każdemu trafić się może pobłądzić, a pan tyle lat żyjąc na świecie wiesz pewnie, że młodemu łatwiej o to niż innym.
— A gdzie się ty filozofii uczył, chłopcze? — spytał Materski.
— W katechizmie — uśmiechając się rzekł Janek.
Kupiec oczyma rzucił i zamilkł.
— Co tam z tobą gadać, kiedy do handlu ochoty nie masz! — mruknął kupiec — idź z Bogiem...
Janek się skłonił i zabierał odchodzić zwolna.
— Czekajże, czego ci pilno! tfu! a to znowu harda dusza w ubogiem ciele. Czekaj — krzyknął Materski. — Pani Maciejowa cię rekomenduje mocno... no to... no to dam ci przytułek, póki sobie co innego nie znajdziesz... Uczciwy masz być, powierzę ci klucze...