Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ledwie go dokończono, ex-wojewodzina prosiła o pozwolenie, ażeby do siebie odjechać mogła zabierając z sobą Jana, którego na chwilę puścić od swego boku nie chciała... Pisarzowa przystała na wszystko, ale wzięła na bok dawną przyjaciółkę, by z nią kilka słów pomówić.
— Droga moja — szepnęła jej — zaklinam cię — bądź nadzwyczaj oględną w postępowaniu... Nie ma wątpliwości że cud szczególny łaski Bożej wykrył niegodziwy postępek, w którym podskarbic mieć mógł jakiś udział. Rodzina jego jest znaczącą, ma ona stosunki rozległe, zechce ratować sławę jego i może się dopuścić... nawet gwałtu... Dla własnego twojego i dla bezpieczeństwa dziecięcia, bądź rozważną... ja, jeźli chcesz, pojadę do króla, możemy tajemnicę powierzyć jemu i rady zasięgnąć.
— Nie lękaj się — cicho odpowiedziała płacząc ex-wojewodzina — jam gotowa pokryć wszystko i wszystko przebaczyć... byle jego ocalić... Nie mów nic królowi; Bóg, co uratował go, dozwoli mi go wyprowadzić z tych ciemności i zabezpieczyć od zamachów...






Pan podskarbic wiedział od piewszego dnia o przybyciu żony do Warszawy, stawił się zaraz u niej z rewerencyą, został przyjęty jak każdy inny gość, i od tego czasu miał sobie tylko za obowiązek codziennie odwiedzać żonę, ażeby świat i ludzie widzieli, iż stosunki pomiędzy nimi zerwane nie są. Drugiego też dnia po opisanej bytności u pani pisarzowej stawił się o swej godzinie podskarbic, jak zwykle wielce wyświeżony, upudrowany, odmłodzony o tyle, o ile sztuka ówczesna obrzydliwą ruinę uczynić mogła śmieszną.