Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/534

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pisarzowa czekała oznajmienia, codzień wprawdzie przypominała Rożańskiemu o sobie, lecz z dnia na dzień odkładano, pókiby doktór nie zawyrokowali, iż Pełce wielkie wzruszenie, radość i szczęście nie zaszkodzą.
Lato było bardzo gorące, a w murach miejskich skwar się więcej czuć dawał, niż w odkrytem polu i cienistych lasach... Jednego dnia Ławręcki, przybywszy z południa i widząc chorego przechadzającego się po izbie, wziął go za rękę.
— No, rotmistrzu, — odezwał się — jużbyś też świeżego powietrza mógł użyć śmiało, i posłużyłoby ci, gdybyś niem odetchnął. Do konia też nawykłeś, przejażdżka ci nie zawadzi, jedźcie z panem Wacławem do Bielan...
— Do Bielan? — zapytał Pełka — a no, dobrze, do Bielan, nic nie mam przeciwko temu... lecz pocóż mi jeszcze koń, poszlibyśmy pieszo, z koniem się trzeba pożegnać.
— Co zaś — zawołał doktód — waćpanu zawsze to kapucyństwo, do którego nie jesteś stworzony, na myśli... Jedź konno, doktór każe.
Rożański, który na to tylko czekać się zdawał, dodał:
— Konie nawet Gabryk nagotował...
Gdy przyszło wyjeżdżać, Pełka jak stał w szarej opończy domowej, tak się już wybierał ruszać.
Rożański się sprzeciwił.
— A! dalipan! przybraćże się trzeba... Gabryk, dawaj suknie, jużci się tak Pełce w ulicy pokazać trudno...
Medard, jak dziecko, był posłuszny.
Wybrano mu suknie, Rożański niemal je sam na niego kładł i dobierał, sam mu szablę przypasał, bo i o tej nieodstępnej towarzyszce był zapomniał... Gdy w dziedziniec wyszli, kędy konie stały, a zobaczył swojego, trochę mu w oczach pojaśniało, pogładził go ręką drżącą po karku... widać było, że mu się wspomnienia na-