Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/482

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Człek był nieobrotny... rozespany... opowiadania owego o powietrzu nie słyszał, nie wiedział o niczem. Kłamać ani myślał, ani umiał. Gdy go Żaba przyparł o ów mór straszny, ramionami ruszył i rzekł, że o nim nic nie wie.
— Jakże nie wiecie, gdy od niego uciekacie?
— Co wam paneńku się śni — rzekł rozdobruchany chłopek — już my was raz wiązali, a toby pono drugi raz należało... Gdzie kto o morze słyszał?
Śmiać się począł. Żaba dopiero w nim rozpoznał jednego z tych, co go do ciupy wrzucali...
— Skądżeście? od Rożańskich?
— A juścić! — rzekł naiwnie chłop — toć was zaraz poznałem...
— Cóż u was słychać?
— Co ma być? do weseliska się przyrządzają...
Nie pytając dłużej, aby podejrzeń nie ściągnąć, Żaba się wymknął i pobiegł do pisarzowej z raportem.
Na pierwsze usłyszane wyrazy natychmiast konie kazała zaprzęgać.
Zboiński stał, gdy się to działo i domyślił się, że się musiało wydać kłamstwo. Nie było już rady... wysłał człowieka i ludziom z łąki kazał przybywać, a karczmę dokoła obsadzić. Tych, których miał w środku, rozłożył tak, aby wrót pilnowali i kołami je podparli.
Zaprzęgano kolebki.
— Co to robicie? — spytał spokojnie Zboiński.
— Myślimy jechać! — rzekł Żaba.
— Dajcie temu pokój, — odezwał się szlachcic — ja wam pod mór ruszyć się nie dam.
Roześmiał się dworzanin.
— Wolne żarty...
— To nie żarty wcale, — mówił Zboiński — ja was stąd nie puszczę...
— Widzisz pan, — począł Żaba — niechno się pan obliczy, to trochę będzie trudno... Nas