Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/478

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— a samoszóst do gospody się włamał prawie siłą, bo go puszczać nie chciano. Mimo zgody, Żaba do niego ząb miał, nie mógł mu zapomnieć, że go wiązać kazał. Narzuciwszy opończę na ramiona, wstał z posłania kwaśny i powitawszy, chciał się go koniecznie z gospody zbyć, że miejsca w niej nie było.
— Musimy się jako tako pomieścić — odparł Zboiński — to darmo, noc chłodna i rosa okrutna, a mnie jeszcze febra dokucza.
— Dokądże to? — zapytał Żaba.
— A wy? — odparł Zboiński...
— My?... my... a no, w Krakowskie... — zawołał Żaba.
— Toście się dobrze wybrali! my stamtąd uciekamy...
— Albo co?
— E! czyż nic nie wiecie?
— Cóż się stało? — spytał Żaba...
— Mór, mór straszny — wzdychając, począł, i minę płaczliwą czyniąc Zboiński.
— Od kiedyż?...
— Dni temu dziesięć, a co się w różne strony nie rozbiegło, to wszystko popadało... dwory i miasta pustkami stoją, na Śląsko, do Węgier, gdzie kto mógł, uszedł...
Żaba słuchał, uszom nie wierząc.
— Gdzież? skąd?
— Z wiatrem jakoś od Turka przyszło, — mówił z wielką powagą Zboiński — klęski takiej u nas jeszcze nie bywało... Wczoraj zdrowi wszyscy... nazajutrz wionie i we wsi tylko trupy leżą...
— Ależ... to nie może być, toćby już po świecie słychać było?
— Tają tę klęskę, żeby ludu nie straszyć... — rzekł, zsiadając z konia, Zboiński. — Zmiłujcie się, nie jedźcie...
Gdy tak gwarzyli, ze drzwi izby osobnej głowy kobiece się powysuwały, nasłuchując... Pisarzowa ciągle niespokojna wstała i przyo-