Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było można każdą ziemię i województwo, byle szlachcic usta otworzył, bo choć mowa jedna, ale śpiew jej był różny. Więc na gościńcu nieznajomy-nieznajomy witał pana brata i wnet się się po staremu kleiły dróżby, bo wszyscy byli niby jedną rodziną. Znali się zdala, nie widząc, z nazwisk, z koligacyj, z herbów, z charakterów; dosyć było imienia, żeby się z niego cała nić wysnuła i napytał jakiś związek.
Szlachta ciągnęła sobie, panowie osobno, a choć między magnatami i szaraczkami często nazwiska i tarcze były podobne i jedna krew łączyła wszystkich, czuć było, że to dwa obozy, które na się ukosem patrzały. Kłaniali się jedni panom senatorom nisko, drudzy sobie z nich nielitościwie drwili... a gdy w gęstszy tłum panów szaraczków wsunęła się kolebka senatorska z niewielkim pocztem, sobolowy kołpak kłaniał się nisko, bo z zawadjakami nie było co żartować.
Pod zły humor a butę jak nicby na szablach roznieśli. Umieć trzeba było chodzić koło nich i obejść się z nimi.
Po ruinach szwedzkich znowu się wznosiła Warszawa i świeciła murami i nowemi dachy kościołów. Gdzie niegdzie tylko stały jeszcze ściany okopcone i porosłe wały, a szańce przypominały wojnę.
Głośno już mówiono o królewskich zamiarach, bo się wieść była rozniosła, iż mu korona obmierzła. Burzyli się jedni, gniewali, a cieszyli drudzy, gdyż elekcję za złotodajną krowę mieli. Chodziło projektów poddostatkiem, kogo królem obierać, a mało kto swojego już kandydata nie wiózł za nadrą. Chcieli niektórzy takich, którym się o koronie nie śniło... a bez wielkiej żałości rozstawano się z Kazimierzem, którego panowanie ani jemu szczęścia, ani drugim dobra nie przyniosło...
W tak nieszczęśliwy czas owego sejmowego zbiegowiska przybywając do Warszawy, Godziemba się już trwożył, że im może obozować