Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sztowną, którą u nóg jej składał. Wyciągnęła rączkę białą i paluszkami niecierpliwemi chwyciła dar, dygając z uśmiechem. W tejże chwili otworzyła balsamkę i nim podczaszyna czas miała jej wzbronić niebezpiecznej próby, w której posądzała czary, pociągnęła upajającej woni.
Woń ta rozeszła się, jakby świeżo rozkwitłych róż po całym ganku... Czuć w niej było wiosnę... róże i coś jakby szafran, który koi bóle i nieznane jakieś kwiatów wyziewy...
— Na miłość Boga! Jadwigo! — zawołała podczaszyna — to może być czar, lub gorzej!...
Balsamka już była zamknięta... wesołe oczy Jadwigi świadczyły, że jej nie struło odetchnienie tą wonią i pośpiesznie skryła, jeszcze raz główkę skłoniwszy Pełce... pudełeczko do kieszeni.
— Wdzięczna jestem panu za pamięć, — rzekła cicho — zachowam dar... i choć matunia się go lęka... ja wam wierzę...
Podała mu rękę, którą Pełka z zachwytem ucałował.
Na twarzy matki zniecierpliwienie, gniew, zajadłość niemal znać było... Wnoszono właśnie wieczerzę, odwróciła się ku niemu z szyderskim półuśmiechem.
— Jakże tu tak wielkiemu panu, co diamenty garściami sypie, — rzekła — podać nasze ubogie potrawy? Waćpan ich jeść nie zechcesz, do pulpetów nawykłszy?
— Więcej do razowego chleba, mościa podczaszyno dobrodziejko — siadając, rzekł niezmieszany Pełka i odwrócił się ku wojewodzinie, która widocznie milej coraz spoglądała ku niemu.
Zawiązaniu rozmowy, któraby ich zbliżyć mogła, mocno się postanowiła opierać i przeszkadzać matka. Nim potrafił usta otworzyć, mrugnęła na Godziembę, a sama sądząc, że go zakłopocze, wnet poczęła: