Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie sto razy mówiłem sam, a nadaremnie. Jużci wszystko prawda... ani słowa...
— A dlatego ci Jadwisia w głowie...
— Gdzie zaś w głowie, matuniu kochana! gorzej, bo w sercu... — rzekł, wzdychając, Medard. — I dobrze to wiem, że ona nie dla mnie i że mi jej nie dadzą, i że nadaremnie głowę sobie psuję — a cóż poradzę, kiedy mi ona tak miła — tak miła!...
Westchnęła pani wojska.
— Odżegnaj się od tego uroku, mój Medku — rzekła. — Doprawdy, gdybyśmy byli bogaci, a im się to na co zdało, powiedziałabym, że stara Pociejowa istotnie urok na ciebie rzuciła... Kto ją wie, co ona umieć może! Patrzy jej z oczu, że się żadnej, by i złej nauki nie wzdrygnie... Ale o tem dosyć — nie trzeba już i mówić... a trzeba zapomnieć.
Westchnął Medard i zamilczał.
— O gospodarstwo się nie troszcz, — dodała — ja go tu dopilnuję — chybaby Szwedziska się po kraju rozprzestrzenili, a uchowaj Boże! bezpieczeństwa szukać już trzeba było w murach... a no! toć rady niema... pojedziemy z Terenią do Lublina, wszystko zdając, jako drudzy, na łaskę Bożą...
A teraz idź i wypocznij — odezwała się wojska. — Jutro o piątej msza święta i benedykcja w kaplicy... Zabieraj dziś, co masz wziąć, pieniądze, ojcowską książkę do nabożeństwa i ten oto spis rzeczy, które ci daję na wyprawę. Trzeba ci go mieć, bo choć czeladź poczciwa, ale jak co zgubią, powiedzą, że nie wzięli... myśmy tu z Terenią spisały wszystko aż do uprzęży, aby potem wymówki nie było.
Tak się ten wieczór skończył... Gdy Medard do gości swych powrócił, Laskowscy już na sianie chrapali, wtórując sobie. Żołudek przez sen świstał pociesznie. Węgorzewski tylko ze Świnarskim pocichu nad lampką gwarzył. Medard się do nich przysiadł... Noc była piękna, letnia,