Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w trzosie przy sobie, bo w wojnie łatwo o to, że sakwy zginą.
Którażby matka rada była wojnie i wyprawie dziecięcia? — poczęła po chwili — a no, ja prawiem szczęśliwa, że sobie z Gołczwi na jakiś czas ruszysz.
Medard się zdziwił nieco i zarumienił mocno; obejrzała się matka, czy ich kto nie słucha. Teresa była w swoim pokoju.
Domyślisz się, co mam na sercu, — kończyła — lepiej, że z oczu stracisz Jadwisię Pociejównę...
Medard zmilczał, spuściwszy oczy.
— Sto razy ci to mówiłam, a bodaj sto razy powtórzę, niepotrzebnie się ta bieda do nas uczepiła... Piękne dziewczę, ani słowa, i dobrem być może — ale niedaleko pada jabłko od jabłoni, matka dosyć płocha. Pociejowie ludzie dworscy i regaliści, i ród hetmański, i senatorski, my uboga szlachta... to nie dla nas. Dostatków wielkich nie mają, owszem, pono ubogo koło nich, a do życia pańskiego nawykli. Pono ostatkami gonią, a jejmość z córką częściej na dworze królowej Ludwiki, niż doma... puste to — moje dziecko, i że nie dla nas, to nie dla nas. Zerwie ktoś ten kwiatek, co się ukłuć nie będzie lękał, bo doń złote rękawice włoży... a dla nas!
Medard, na którego matka pilno patrzała, nie odzywał się wcale. Między nim a tą dobrą jego macierzą stosunek był na owe czasy rzadki, bo wówczas w wychowaniu więcej było ryzy, niż serca. Pani wojska zaś dzieci chowała tak, że poszanowanie ufności i miłości nie zmniejszało. Medard nawykł był się przed matką spowiadać, dlatego snadź i jego przywiązanie do panny Jadwigi Pociejówny wcale dla matki tajemnicą nie było.
— No, cóż ty tak milczysz, Medardzie? — jak ci się zda, źle ja mówię?
— A! złota moja matuniu! — przerwał milczenie chłopak — wy mi to mówicie tylko, co ja