Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

darować sobie tego nie mogła, zgryzło ją to, odchorowała, ale zrzucić się nie było podobna, i wojewodzina nie miała już tak pięknego wyposażenia, ani takich dostatków, na jakie liczono. Podczaszyna w oczach ludzi przynajmniej starała się ukryć swój błąd i stratę, taiła się z tem, jak mogła, życie prowadziła wystawniejsze jeszcze, a na wdziękach wojewodziny i rozgłosie o jej bogactwach budowała przyszłość.
Chociaż jakiś czas trzymała się Szwedów i jawnie okazywała niechęć dla króla i królowej, później wszakże umiała się z tego wytłumaczyć zręcznie, wsunąć znowu do dworu i razem z córką odzyskać położenie w wyższym świecie stolicy.
Pędziła więc naprzemiany wesoło godziny to w Warszawie, to w Horbowie, dokąd zawsze natłok był wielki zwabionych gościnnością domu i wdziękami pań obu.
Właśnie Horbów był pełen przyjezdnych gości i jednego wieczora zabawiano się jak zwykle, gdy z Warszawy nadjechał niejaki pan Godziemba, tytułowany łowczym chełmskim, dawny amant i aspirant do podczaszyny, stary, podszpakowaciały kawaler, człek zawsze dobrej myśli, bywalec bo zjeździł niegdyś Francję, Niemcy, Włochy, Flandrję i temu był winien, że mocno ojcowiznę zadłużył. Godziemba, niezrażony tem, iż go podczaszyna kilka razy z grochowym wiankiem odprawiała, jeździł do niej zawsze, wzdychał, śpiewał, ręce całował, z kielichami przed nią klękał, miał nawet dosyć łaski i poufałości, ale mu pani Pociejowa mówiła otwarcie:
— Zlitujże się człowiecze, a tobym oszalała chyba, gdybym za ciebie poszła! Piękna mi rzecz: podczaszostwo koronne na twoje łowiectwo ziemiańskie zamienić i siąść z waszecią kury hodować na folwarczku, któryby mi na konfekty nie stał!...