Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skromna i dosyć cicha była wieczerza ostatnia w Gołczwi. Przytomność wojskiej panny Teresy i ojca Lamberta powstrzymywała od zbytniej wesołości wyskoków i na sercach też niebardzo im było raźno, choć się wszyscy ku ochocie zmuszali. Każdy z nich kogoś w domu zostawiał, a choć to los człowieka i żołnierza jutra być niepewnym — choć na to gotowym być zawsze potrzeba — chmurą przypomnienia okrywały im czoła... nawet Medard posmutniał.
Rozmawiano o tem i o owem obojętnie, jakoś nie szło, struł ich kapucyn — nikt nie śmiał ust otworzyć, a i sarknąć nań nie śmiano, bo był człowiek czysty i poważany powszechnie...
Wstano od stołu, bo jeszcze było dużo do czynienia, a kompanja też zażyć chciała wczasu, nimby się o świcie w drogę wybrała... Medard szepnął do ucha, że gąsiorek do siebie zanieść każe, gdzie we dwóch komnatach, na łóżkach i pokotem spać mieli, dodając, że kapucyna nie zaprosi.
Ojciec Lambert odmówił modlitewkę, — pożegnano zaraz od stołu panią wojską i goście poszli na przeciwek do pana Medarda. Tu już tedy byli spokojni...
Węgorzewski się też powlókł za nimi; a gdy się drzwi zamknęły i znikła surowa twarz kapucyna, powróciła pierwsza wesołość...
Już się do śpiewów brali, bo Świnarski był wielce dobrego humoru, gdy drzwi się otworzyły i przez nie wygolona głowa ojca Lamberta pokazała.
— Nie bójcie się waszmość, — rzekł — idę odmawiać pacierze i przeszkadzać wam nie będę, bo wiem, żem zawsze „turbator chori“ — tylko jedną rzecz oznajmić wam muszę. O godzinie piątej rano msza święta w kaplicy i błogosławieństwo na drogę, bez którego ruszyć się nie godzi... więc żebyście mi byli gotowi — a teraz... dobrej nocy...
Znikł — i poczęli o nim gwarzyć, co za jeden