Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja ci mówię — szeptała p. Marcinowa do męża — no zobaczysz, że oni się jeszcze znajdą i pobiorą.
— Ale, gdzie zaś — oponował Barciński — kasztelan ani dla familji tego zrobić nie może, ani dla niej, ani dla siebie, bo by z tego zaraz gadaniny urosły, że taki coś między niemi było.
— Nic nie było niepoczciwego — mówiła stolnikowa — ale że się bardzo polubili, to już mi tego nie zaprzeczysz, ja mam dobre oczy.
Jakoś przed samemi Zielonemi Świątkami, stolnik siedział pod lipą z przybyłym kwestarzem, który był nieprzebrany w dykteryjkach i śmiał się jak nigdy z różnych jego ucinków, aż zatętniało na mostku, na grobli. Mostek ten był istny zdrajca, nie widać go było, bo stare drzewa zasłaniały drogę całkiem, ale żeby kto przezeń pieszo przeszedł, we dworze zaraz słychać było. Stolnik nastawił ucha.
— Ktoś jedzie — rzekł.
— Wóz chłopski — odezwał się kwestarz.
— Nie, nie, bryczka, cztery konie... ja poznam po turkocie.
Braciszek się uparł.
— Wóz, ręczę że wóz.
— Ale bryka.
— Chcesz iść w zakład póki nie widać — spytał Barciński.
— O cóż, chyba o niuch tabaki?
— O barana!
— Baran należy do konwentu.
— Ale o barana... służę dwa przeciw jednemu.
Braciszek pomyślał...
— Dobrze — rzekł — z tym warunkiem, że o rozstrzygnięcie zakładu spytamy kogo ja wskażę...
— Zgoda.
— Zgoda.
Ledwie tych słów domówił, wtoczyła się w dziedziniec ni to wóz ni bryka długiego coś, wysłanego wygodnie... cztery konie u lic, a stolnik zapomniawszy