Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po bokach furtami, ze wschodkami do nich, zamczysta, kuta, wyglądała niemal na forteczną. W szczycie jej pod osobnym daszkiem, tkwił krzyż i na nim rozpięty Chrystus jak to bywa po klasztorach.
Zaraz za nią ukazał się dziedziniec trochę większy niż się spodziewać było można, zapełniony wielą dziwacznemi budowlami drewnianemi. Cieśle co ją wznosili, niepospolici być musieli mistrze w swem rzemiośle, bo budynki stały, gdyby cacka, pięknie rzezane, ozdobne, jak u nas nie widać, a mało gdzie podobnych i na obczyźnie chyba w Szwecji.
Przedniejsze miejsce zajmował dosyć duży dwór z wysokim dachem o dwóch kondygnacjach, do którego przytykała kaplica otoczona gankami i połączona z domem galerją krytą.
Dwór nie bielony z posiwiałego drzewa, był pozoru poważnego a smutnego, przecież wspaniały dosyć. Jodły pozasadzane po bokach, wyrosłe ogromnie, stulały go z boku czarnemi gałęźmi.
Szarpnęły nieco konie poczuwszy niedźwiedzie, które stały po obu stronach bramy w rodzaju bud strażniczych przekroczystych, z mocnych belek zbudowanych. W nich widać było Meszkę i Maruchę, które wdrapawszy się na stojące w pośrodku drzewa, ciekawie wyglądały na wjeżdżających. Były to dwa bure niedźwiedzie tłuste i wypieszczone, a mimo tuszy tak po drzewach łaziły jak koty.
W dziedzińcu wolno chodziły psy niemal takiego wzrostu jak niedźwiedzie; ale znać łagodne, bo ledwie na nieznanych ludzi szczeknąwszy, odeszły zaraz na boki i pokładły się, przypatrując się im z daleka.
Gdy wózek do ganku poszedł, a z niego wysiedli panowie, Żeliga lice rzucił koniom, które wolnym truchtem do stajni same pobiegły, i u jej wrót stanęły. Przywitał je tam brykając ogromny kozioł, z którym widać dawno przyjaźń je łączyła, bo się im zaraz począł po nogach plątać i aż do pysków podskakiwać.
— Miły Jezu! a cóż to tu u waszmości wszelakiego stworzenia — zakrzyknął pan Marcin postrzegłszy