Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku niej i ofiarą. Kobiety zawsze prawie wolą ku sobie podnosić, niżby się ku nim schylano.
Pan Marcin popatrzał i głową pokiwał.
— Panie bracie — rzekł — dużo w tem zagadki dla mnie, ale...
— Ale nie odgadniecie ich i nie frasujcie się o nie — przerwał wesoło Żeliga. — Tandem cóż? Wszak myślicie popasać?
— Gdyby było można — odparł Barciński — ale nie ma nawet koni gdzie postawić.
— Na to rachowałem — zawołał Żeliga — więcem czekał, aby drogę pokazać do folwarczku, w którym się wszystko znajdzie i dla koni i dla państwa. Siadajcie panie moje do kolebki, ja z panem Marcinem siądę do wózka mego i poprowadzę was przodem.
— Daleko to? spytał p. Marcin.
— Ale pół godziny drogi...
— Ja więc z waszmością na wózek a chłopiec kędy?
— Uczepi się z tyłu, jest tam miejsce dla niego.
Siedli tedy razem, kobiety nazad do kolebki, Hryszka uwolniony od pańskiej komendy palnął z bicza zamaszysto, i w lewo małą, ale dobrze utrzymaną drożyną ruszyli od gościńca.
— Ale dokądże to jedziemy? — spytał po chwili Barciński — może znowu jaka niespodzianka w rodzaju wczorajszej?
— Nie, nie, jeśli niespodzianka, to w innym już rodzaju. Z tamtą wystąpił mój siostrzeniec, bogaty panicz światowy, z tą biedny pokutnik Żeliga.
Słysząc westchnienia dobywające się z piersi, p. Marcin o więcej się już dopytywać nie śmiał. Droga coraz gęstszym i ciemniejszym szła lasem, otoczona niebotycznemi sosnami.
Kto takiego sosnowego starego boru nie widział, kto w nim ciszy nie kosztował i nie poczuł wrażenia, jakie ona czyni, ten i w kościele modlić się nie potrafi.
Stoją sosny jak zajrzeć, gdyby słupy w gotyckiej