Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo szopy nawet przy niej nie było, ale Hrysza nagle zatrzymał konie, p. Marcin że mu to nie wiele potrzeba było do gniewu zerwał się:
— A to co jest? czego stajesz? co ty myślisz popasać?
Ale tych słów domawiając, aż krzyknął:
— W imię Ojca i Syna... toć pan... toć... Żeliga!
Prawie, niżeli powóz stanął, już pan Marcin był na ziemi i z otwartemi ramiony biegł do przyjaciela, który stał sobie w kubraku letnim, płóciennym, ubrany nader ubogo, poglądając z gorącem uczuciem ku przybywającemu.
Był zrazu tak wzruszonym Barciński, że o domniemanej dostojności nieznajomego zapomniał, ale w chwili, gdy mu się miał rzucić w objęcia, obawa go opanowała, przyszła na pamięć wczorajsza wieczerza i wspaniałość, zdjął czapkę i zawachał się. Przeczuł to znać Zeliga, sam wystąpił doń i ściskać go począł ze łzami. Potem poskoczył do p. Marcinowej, a Justysia sama już do niego biegła. Zaczęły się przywitania serdeczne. Panna Agnieszka cała drżąca pąsowa, gdy ją po rękach całować zaczął, słowa nawet ze wzruszenia przemówić nie mogła.
Ów Żeliga, którego posądzali o wielkie państwo, nic a nic się nie był zmienił od ucieczki z Barcina, tylko trochę lepiej wyglądał, rumieńszy był, jaśniejszego czoła, taki właśnie jak gdyby siwosza dosiadł i honoru stada bronił. Myślał p. Marcin, że tu za nim zobaczy dwór, kozaków, kolasy, ludzi, ale przy karczemce stał tylko wózek mały parokonny, mucami zaprzężony i chłopak wyrostek w szarej barwie bardzo skromnej.
— Panie a bracie! — zawołał Barciński — czapkę trzymając u kolan, dalipan raz już mnie przecież nauczcie, jak was mam nazywać, jak szanować, kim wy jesteście... Boć znacie poczciwe serca nasze, zdrady po nich obawiać się nie możecie, a boli to, gdy zaufać im nie chcecie.
— Cierpliwości chwilę, tylko chwilę — rzekł uśmie-