Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Artysta puścił nieco cugle swej wyobraźni, ale się za to Pastuski nie gniewał.
W tej to wspaniałej gospodzie przypadł nocleg państwu Marcinostwu i pannie Agnieszce, która w miarę jak się zmierzchać zaczynało wśród lasu, bardzo karczmę spotkać pragnęła, posądzając Mazowsze o przechowywanie Rinaldinich w głębi szumiących sosnowych borów.
Było to już o zmierzchu, wiosenny dzień majowy, pogodny, lasy pełne zapachów rozkwitłej czeremchy, i świeżo jeszcze rozwiniętych balsamicznych liści brzozowych, cisza razem z rosą spadała na usypiającą ziemię. Księżyc w pełni, czerwony jakby się zadyszał spiesząc do swych obowiązków, pokazywał z za drzew nabrzękłe oblicze; powóz stanął, a znający się na dworskich obyczajach p. Pastuski w białej na głowie szlafmycy, fartuchu świeżym, wybiegł pozdrowić przybywających państwa, zapewniając im, że nocleg będą mieli wygodny.
Tylko co się powoli wydostali z kolebki, gdy pan Marcin oczy zwróciwszy ku drzwiom gospody ujrzał w nich bardzo urodziwego młodzieńca, ubranego skromnie ale smakownie, który zdawał się z niezwyczajną ciekawością wpatrywać w nowoprzybyłych. Oczy jego wlepione w nich błyszczały niepokojem widocznym, w rękach miał jakiś papier i wahał się, czy z nim zbliżyć się do nich czy nie.
Justysia pierwsza go spostrzegła, nie wiedzieć dla czego zarumieniła się mocno, młody człowiek jeszcze mocniej i oboje zapomniawszy obecnych, stali tak chwilę jakby starzy znajomi, co po długich latach niewidzenia spotykają się znowu, a nie są pewni jeszcze, czy widma widzą, czy dawnych lat przyjaciela.
Upewniony wszakże jakby widokiem Justysi młodzieniec, żywo się posunął kilka kroków naprzód i z bardzo grzecznym ukłonem zbliżył się do p. Barcińskiego.