Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To już rzecz zerwana.
Bogusz aż się strząsł, ale nie było czego czekać, począł wziąwszy za czapkę stroić się do drogi.
P. Marcinowi aż ślinka cienka ciekła, żeby sobie z niego żartować jeszcze.
— Hej! — rzekł — chłopię wasze dobrze się w sieni na szkatułce przespało, a toście byli widzę już i pieniądze przywieźli.
Na te słowa Boguszowi ducha przybyło, pomyślał: Tu go mam.
Ale p. Marcin dodał zaraz.
— A jakąż monetą? bo byście mi nie małą przysługę wyrządzić mogli..
— At po szlachecku! ozwał się Bogusz, talary bite, i tynfów trochę.
— No tynfy mi na nic, bo to kapryśny pieniądz, ale gdybyście mi jakie tysiąc dukatów na talary zmienić chcieli, to by wam lżej było do domu, a mnie byście zrobili przysługę, srebro w drodze do wymiany dogodniejsze...
Bogusz się uśmiechnął, myśląc że mu tamten chce imponować.
— Czekaj, — rzecze w duchu — zrobię ja ci wstyd, bo pewnie i jednego hollendra w domu nie masz a tysiącem się przechwalasz...
— Po czemu chcecie za dukaty?
A szły naówczas po trzy talary bite z górą.
Bogusz na żart się zgodził po trzy i po tynfie, pan Marcin przyjął ofertę, wniesiono szkatułkę do pokoju, wyszedł na chwilę pan Marcin do bokówki i powrócił trzos dźwigając okrutny, jakby starego węgorza złowił. Bogusz osłupiał, gdy posłyszał szmer dukatów w worze, a gorzej gdy ujrzał z otwartego sypiące się hollendry gdyby gwiazdy świecące. Zdało mu się z podziwu że ich tam było Bóg wie wiele tysięcy... Więc jak trzymał klucz z sakiewką w ręku, niby mając szkatułę otwierać, tak go na ziemię zgłupiwszy opuścił.
— E! e! panie bracie — zawołał ze złością nietajo-