Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie badajcie mnie tak proszę... nie badajcie nic wam powiedzieć nie mogę — i westchnął głęboko.
Stali właśnie w ogrodzie klasztornym nad kwaterą, w której chwasty ogromne bujały, staruszek schylił się ku zielsku i począł ręką między liśćmi jego przebierać.
— Patrzajcie no — rzekł jako osty i łopuchy i pokrzywy wysoko głowy ku słońcu jasnemu podnoszą, a spojrzyjcie co się pod niemi niziuchno kryje... oto zwiędły krzaczek lewandy... oto pożyteczna macierzanka i skromny fiołek... tak i na świecie, co się ukrywa, nie zawsze najgorsze, co się świeci nie koniecznie najlepsze...
Pan Marcin wysłuchał z powagą tej przypowieści, łza mu się w oku zakręciła i zamilkł nie dopytując więcej.
Widocznem było dlań, że tajemnica jakaś na dnie tego wszystkiego spoczywała, ale jej należało poszanować.
Bernardyn milczał, rozstali się mówiąc już o czem innem.
— Niech się więc dzieje wola Boża — rzekł w duchu — szło mi o Agnieszkę, która się z dniem każdym więcej przywiązuje do tego nieznajomego człowieka, ale na to radzić trudno...
Żeliga znać się domyślał celu podróży do Chełma p. Marcina, chodził cały dzień trochę niespokojny, czekał jego powrotu w dziedzińcu, potem ruszył na spotkanie za bramę i spotkał go też na dobrą staję od dworu u rogatki. Spojrzeli na siebie oba, a nim usta otwarli, Żeliga go już oczyma do głębi wybadał, jakby odkryć pragnął myśl w duszy tajoną; Uśmiech papa Marcina i dłoń przyjacielsko podana uspokoiły go.
Barciński zlazł z bryczki i poczęli iść pieszo. Po krótkiej chwili Żeliga zatrzymał się i począł głosem drżącym:
— Mój dobrodzieju, potrzebuję się rozmówić z wami, cięży mi na sercu wiele... a że brzemienia zrzucić pora przyszła, a z każdą godziną wam ze mną trudniej,