Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem zebrało się sąsiadów trochę do pana Marcina na Ś. Zofię, bo samej pani imię było Zofia, choć ją mąż Żońką i Zonią i Sonią przezywał z czułości. Więc po objedzie i po miodzie, wyszli wszyscy na ganek i nuż się końmi chwalić, okazywać, przejeżdżać, handlować, czynić popisy, jak to był zwyczaj szlachecki. Osobliwie też koniarz rzadko do domu temi końmi powrócił któremi wyjechał.
Stał sobie pokornie w ganku i Żeliga, ale poglądał milczący, mało się co do tego mięszając, bo był przy gościach mniej jeszcze śmiały niż zazwyczaj. Jęli tedy jedni z wozów wyprzęgać szkapy i handlować niemi a dobierać, drudzy ścigać się a gonić to kłusem w koło dziedzińca, to kroczą, to w cwał, osadzając w miejscu. Przyszła też kolej i na gospodarskie konie, a miał tę słabość p. Marcin, że się ze swojemi bardzo popisać lubił. Stadninę i stajnię miał, nie ma co powiedzieć bardzo ładną, jak na szlachecką, ależ znowu tak je cenił, że dlań na całym świecie drugiej takiej nie było. Wybaczyłby był chętnie, bo człek był dobry i serca miękkiego, gdyby kto co jemu zarzucił, ale koniowi... nigdy. Unosił się, gniewał strasznie i końskiej krzywdy nie darował. Wiedzieli o tem wszyscy, że z najbliższym sąsiadem, który jednego z ulubionych jego koni, kłapouchem nazwał, bo miał uszy przydłuższe, zupełnie żyć przestał i sam go też inaczej odtąd nie nazywał tylko — ten kłapouchy.
Otóż kiedy się tak popisywać zaczęto, powiada niejaki p. Bogusz do p. Marcina (był to szlachcic, który chodził po dzierżawach i zastawach.)
— No! już to co konie, to konie, u waszmości, ale co prawda to nie grzech, że one wszystkie ile ich jest kłusa nie mają, zaraz każdy zrywa się cwałem... a tak wyciągniętego dobrego co się zowie kłusa, nie pójdzie żaden.
— O! o! o! co waćpan pleciesz — zawołał zrywając się p. Marcin — moje konie kłusa nie mają?... A no chcesz spróbować, każę wyprowadzić siwego...
— Którego chcesz — rzekł Bogusz.