Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia zmuszeni byliśmy, były dlań orężem do nowych i zręcznych prześladowań. Zwyczaj odwieczny wymagał tego, byśmy do jednego siadali stołu; zmienić to było bardzo ciężko, brat zwykle przyprowadzał kogoś ze swoich i wiódł przy nas rozmowy, któremi ranił nas najboleśniej. Teresa nieraz zalana łzami rzucała obiad aby ujść przykrych wymówek, które ja cierpiałem jak głuchy i martwy.
Ale mimo najmocniejszych postanowień w końcu się miara cierpliwości przebierała, niepodobieństwem było wytrzymać kamieniem, usta drgały, słowo z nich samo się wyrywało. Chwytał ją zręcznie Stanisław, a ostrzem nielitościwego wprawnego szyderstwa rozcinał.
Niekiedy wdzierał się pod różnemi pozorami aż do naszego mieszkania, aby nam nie dać chwili spokoju. Musiałem szanując pewne formy przyjęte okazywać mu deferencję jako starszemu bratu, a bronić się od ostatecznego z nim zerwania, do którego on widocznie dążył. Obrachował, jak się zdaje, że zmusi nas do ucieczki w końcu i przeniesienia się gdzieindziej. Szło mu o to abym rezydencji głównej na schedę moją nie wybrał. Z prawa jemu służył przywilej oznaczenia sched majątku, mnie zaś wybór pomiędzy niemi; chciał mi to miejsce zohydzić.
Zamykając gniew w sobie, cierpiałem coraz okrutniej, nienawiść braterska rosła.
Byłbym łatwiej zniósł własną boleść, ale patrząc na łzy Teresy, burzyłem się, kilka razy nawet jużem się miał wyrzec myśli pierwszej pozostania w miejscu i chciałem wynieść się do innej majętności, co by było ze wszech miar rozumnem, koniec końcem duma jakaś wstrzymała, nie chciałem aby się chlubił zwycięztwem.
Ale życie z każdym dniem stawało się nieznośniejszem, gniew wewnętrzny mnie pożerał, zatruwał wszystkie chwile, rozgorączkowywał do szaleństwa, mimo siły jaką miałem nad sobą, czułem czasami, jakbym mógł obłąkania dostać, owładywał mną szał