Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nosząc się — wszyscy dominikanie z Podkamienia, nawet nieboszczyki co to ich Tatarowie pozabijali dawniéj, zjadą na jutro do ostępu. Ja nieboszczyków najwięcéj prosiłem, bo ich tam ćma jest... Dziki boją się białego odzienia i czarnych płaszczów i krzyża świętego, bo to pewna że wszystkie bestje leśne przez djabłów są opętane... Pokropim knieję wodą święconą, a potém daléj na nich z dominikanami, pana postawię na wysokim pniu, a z sałaszy będzie patrzeć jejmość i mój Stasiek. Ale puszczajcież mnie, bo psy nie będą gotowe i ludzie się pośpią...
Hryć jakby nic téj plątaniny niesłyszał, prowadził z sobą Jana do chaty, a koń tymczasem chrapiąc wyrwawszy się poleciał ku stajni. Jan wyrywał się jak mógł, ale stary wieśniak miał siłę olbrzymią i władał dworakiem jak dzieckiem. Zaprowadził go z pomocą spotkanych dwóch parobków do swojéj chaty i tu do czasu zamknął w alkierzu.
— Biedny Jan, — rzekł do staréj bratowéj, — oszalał z wielkiego żalu, a na taką chorobę podobno niéma innego lekarstwa, jeno śmierć.