Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! dobrze i to moje dziéci, — rzekł Hryć — niechże mi który rękę opatrzy... zawołajcie bab, bo one do tego najwprawniejsze, ale dowleczcie mnie do chaty, tam ja sobie lek znajdę. Ale nim co będzie, pokażcie mi tych zbojów.
Otworzyło się koło otaczające Hrycia, a on ujrzał leżącego na ziemi trupa ogromnego mężczyzny, ubranego i uzbrojonego jak zwykli chodzić Opryszki. Na srogiéj jego, ogorzałéj i ogromnym czarnym włosem okrytéj twarzy, widać było jeszcze zastygły wyraz złości i siły. Oczu miał dwoje mimo nazwiska swego, ale z nich jedno bielmem okryte było i tém straszniéj z trupa patrzało. U nóg jego siedziało związanych trzech zbójców, z zaciętemi usty i ponurą twarzą. Jeden z nich zwrócił się do Hrycia, zmarszczył brwi i srogo spójrzał.
— Cośmy wam przewinili? — zawołał stary — żeście nasz dwór zniszczyć chcieli, mało jeszcze narozlewaliście krwi i napalili sioł.
— Milczałbyś brodaczu, — warknął zbój — nasze to życie, a co ci do tego! zrobicie z nami co zechcecie! a z wami zrobi brat Jedno-