Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poczuł oddech jego ciepły trunkiem; zerwał się na nogi i przyłożył mu lufę do piersi wołając: — Baczność od wału!
W śród ciemności kilka strzałów ognistemi pasami przerznały się w różnych kierunkach, ludzie na rozkaz Hrycia ścisnęli się kołem, kilku jęknęło, ale niepodobna było swoich rozróżnić od napastników, zamięszanie siało się niewysłowione.
Głos Hrycia kilkakroć dał się słyszeć górując nad wrzawą i umilkł nagle przerwany jękiem. Trudno opisać co się tam działo, tak noc niepodobną czyniła i obronę i napaść. Zbójcy wprawniejsi, kupą się jęli i widząc ogrom ludu, poczęli cofać ku wałom, ale tu szereg nowy zaskoczył im drogę; chcieli strzelać, zabrakło im nabojów i czasu do przygotowania strzelb na wiatr wypróżnionych. Ludzie ze Starego, jakkolwiek gorliwi, nieumieli sobie dać rady, cofając się przed wściekłą obroną bandy Jednookiego. Sam on dowodził teraz odwrótem, w zębach trzymając nóż, w ręku strzelbę i kolbą jéj roztrzaskując głowy...
Kupa zbójców niedawała się ująć, ale i