Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obrywu, z dębowego ocembrowania sączyło się źródełko z którego powstawał strumień. Gliniaste wysokie i strome boki parowu osłaniały ze trzech stron tę ustroń w któréj głębi ciemność była zupełna. Szeroki kamień leżał nieopodal od wnijścia, na nim zasiedli przybyli, i Juljusz chwycił starca za rękę niespokojnie, z bolesnym wyrzutem w twarzy.
— A! ciężkoś mnie dotknął, mój drogi nauczycielu, rzekł, więcem ja tak płochy, tak nieroztropny, że mi nawet nie śmiesz powiedzieć nic o sobie, wiedząc jak cię kocham? Mógłżebym cię zdradzić? powiedz!
Hryć sparł się na swojéj lasce, odwrócił twarz ku towarzyszowi i odpowiedział powolnie.
— Wiele to lat jakeśmy się nie widzieli?
— Nie wiém, blizko podobno dziesiątka! odparł Juljusz.
— Dziesięć się skończy teraz, — rzekł Hryć Soroka — a wiele też razy od téj pory kochałeś się Juljuszu, byłeś szczęśliwy i nieszczęśliwy; zrozpaczony i pełen nadziei, wiele razy traciłeś majątek i wygrywałeś go znowu? wiele razy zmieniałeś sposób życia i z pustel-