Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się do kolan z pewnym rodzajem dobrodusznéj ironji.
— Tak, jasny panie, to ja! nie mylisz się!
— Coż to za dzień nadzwyczajności! — zawołał Juljusz — co to za komedya? powiedz mi, patrzę i oczom nie wierzę... Ty... tutaj, w tym stroju, wytłumaczże mi proszę tę zagadkę, ale naprzód uścisnijmy się po staremu.
To mówiąc przyskoczył gorąco i ucałował starego, który przejęty jakiemś uczuciem, silnie go objął w milczeniu, i gdy ręce opadły, łza mu w oku zabłysła.
— Na Boga! nie jesteś-li w niebezpieczeństwie jakiém? Kryjesz się i uciekasz? mów? co to jest, szczęściem mogę ci być pomocą.
Hryć Soroka, gdyż to on był, znowu ironicznie się tylko uśmiechnął.
— E! mój panie Juljanie, — rzekł rubasznie — nie szukajcie darmo po głowie dziwolągów; ani się kryję, anim przebrany, a jeśli grozi komu niebezpieczeństwo, to pewnie nie mnie.
Słów tych nieuważał Juljusz, który począł nalegać gorąco.
— Na Boga, mój zacny i poczciwy nau-