Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zatęsknił za nim choć go męczył... kroplami pot krwawy padał mu z czoła, łzy się mieszały z posoką i ze skały toczyły się zwolna w dół mętne. Ptaszki leśne przyleciały i spiewając piły je i szczebiocząc... a trzepotały skrzydełkami z radości nad pokarmem i napojem.
Bolejący człowiek myślał, czy prawdą były jego boleści czy ich wesele...
Z wierzchołka skały po nad lasy i góry widać było daleko... cały świata szmat spalony na węgiel... ale na popieliskach już poczynały zielenieć trawy na miejscu kilkuset zwalonych sosen, miliony listków porastającej darniny.
Obłok przeszedł znów pode mną, znużony patrzałem już nie widząc, nie myśląc co się stanie z człowiekiem, którego z oczów straciłem niewiedzieć jak i kiedy... Litowałem się nad nim jak senny,