Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich takie zuchwałe, rozmyślał sobie. Był zawsze samotny — jedzenie podawano mu przez drzwi, niósł je w obu rękach ostrożnie i siedząc na swym barłogu, robił znak krzyża na piersiach, nim zaczął posiłek. O wczesnym zachodzie słońca na klęczkach obok tego samego barłogu modlił się w głos do Boga, przed spaniem. Starego Sfafforda witał zawsze z wielkiem uszanowaniem, kłaniając się w pas i stał wyprostowany, gdy staruszek przyglądał mu się w milczeniu, przesuwając palce po górnej, ogolonej wardze. Kłaniał się też uniżenie pannie Sfafford, która gospodarowała ojcu. Była to oszczędna, czterdziestopięcio letnia, szeroko-ramienna, grubo-koścista kobieta, brząkająca zawsze pełną kieszenią kluczy i uważnie, przenikliwie patrząca szaremi oczyma. Była bardzo religijna. Ubierała się surowo, czarno, na pamiątkę jednego z wielu Brandleys’ów, któremu była zaręczoną dwadzieścia pięć lat temu. Narzeczony zabił się, polując w wigilię ślubu. Twarz jej podobna do twarzy ludzi głuchych, zdawała się być zastygłą maską, nieczułą na wszelkie wrażenia, mówiła mało i rzadko, tylko jej milczące, cienkie, jak u ojca, wargi, zadziwiały czasem swym tajemniczo ironicznym wyrazem.
Tacy byli chlebodawcy rozbitka. Zresztą dziwna, przytłaczająca samotność otaczała go ze-