Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przerywało ciszę, dziwny, nieznany dotąd strach zadygotał mu w piersi. A gdy biedna, znużona istota odsłoniła twarz z długich, powikłanych loków i spojrzały na Smitha czarne, dzikie, błyszczące oczy, nie mógł się opanować dłużej i jak sam przyznawał później, zrobił krok wstecz, gotów do ucieczki. Lecz wówczas gwałtowny, namiętny wybuch wymowy włóczęgi wrył mu nogi w ziemię, pewien był, że ma do czynienia ze zbiegłym z domu waryatów szaleńcem. Zresztą podobnie jak w całej okolicy do końca jego tu bytności uważali go ludzie za waryata, choć nie robił nic złego, tak samo i Smith nigdy nie zmienił swej pierwszej o nim opinii. A gdy nieszczęśliwy zbliżył się, opowiadając coś w najbardziej niezrozumiałym języku, Smith ani przypuszczał, że nazywano go jasnym panem i zaklinano w imię Boga o pożywienie i przytułek, lecz ciągle cofał się wstecz, aż wycofał się na drugie, bliższe domu podwórze, i upatrzywszy chwilę, porwał go niespodzianie za kołnierz i wepchnął do małej drewnianej budki, zatrzaskując z pospiechem rygiel. Wówczas otarł pot z czoła, choć zimno było na dworze i poczuł wewnętrzne zadowolenie. Wypełnił swój obowiązek wobec społeczeństwa, zamykając włóczęgę i prawdopodobnie niebezpiecznego furyata. Smith nie jest człowiekiem twardego serca, lecz nie przyszło mu na myśl, że nędzarz zginąć może z głodu i zimna, tak bardzo wierzył