Strona:Iliada3.djvu/187

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Oycu na wieczną szkodę, i nam braci twoiéy,
    Nieprzyiaciołom na śmiech, a ku hańbie swoiéy?
    Nie chciałeś placu dostać Menelausowi:
    Poznałbyś był, iakiemuś żonę wziął mężowi.
    Nie pomogąć w potrzebie słodkobrzmiące strony,
    Ani ten głos, ani ta gładkość od Dyony:
    Ale rychléy Troianie ubodzy: lecz za ty
    Twe postępki, godzienby ostatniéy zapłaty.„
    Na to rzekł Alexander: „Słusznie mię winuiesz,
    A nad przystoyność, bracie, nic nie występuiesz:
    Mężne u ciebie serce, iako topór, który
    Przez drzewo snadnie idzie, przepadaiąc z góry,
    A tram cieszę, i wolą mistrza swego kona;
    Taka równie u ciebie myśl niezwyciężona.
    Niech ci dary od pięknéy Dyony nie wadzą,
    Niezarzutne są rzeczy, które z nieba dadzą.
    A tego nikt swą pracą nie pozyszcze sobie:
    Lecz teraz mamli się bić, i tak się zda tobie:
    Niech się woyska rozstąpią, każde na swa stronę,
    A ia z Menelausem w pośrodku o żonę,
    I o kleynoty zaraz niech czynię: a komu
    Bóg pomoże, niech wszystko odniesie do domu.
    A iuż i wieczny pokóy z sobą uczyniwszy,
    A na potomne czasy przyiaźń utwierdziwszy:
    Przebywayże w Troiańskiey szczęśliwéy krainie,
    A Greczyn także do swych Argów niechay płynie.„