Przejdź do zawartości

Strona:Iliada3.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

 
Ni ty iego młodości, ni on twéy siwiznie.        491
Niech się nawet z téy woyny okrutnéy wyśliznie,
W ilu się pracach, w ilu nieszczęściach ubiedzi!
Dobro iego łakomi wydrą mu sąsiedzi.
Ach! na cóż nie wystawia dziecka stan sierocy![1]
U przyiaciół oycowskich żądaiąc pomocy,
Idzie, z twarzą spuszczoną, z mokremi oczyma,
Tego za płaszcz, drugiego za kray szaty trzyma:
Ktoś przytknie do ust czaszę, tknięty iego skargi,
Lecz nie ochłodzi, ledwie odwilży mu wargi.
Drugi, co pod rodziców cieniem szczęsny rośnie,
Uderzy go rękami, słowem zelży sprośnie:
Pódź precz, rzeknie, twóy oyciec nie ucztuie z nami;
Przyydzie do matki wdowy móy syn zlany łzami.
Dawniéy obeldze takiéy nigdy nie podpadał,
Spik czysty na kolanach swego oyca iadał,
A gdy sen przerwał iego igraszki dziecęce,
Wtedy troskliwa mamka wziąwszy go na ręce,
Położyła w kolebce, miękkim słaney puchem,
I roskosz snu iéy lekkim pomnażała ruchem.
Dziś cierpienie i nędza dla niego w podziele:
Imie Astyanaxa nie wesprze go wiele,
Które, czcząc oyca, dali synowi mieszkance.
Boś ty, Hektorze, Troi sam ocalał szańce.
Psy pożrą twoie ciało, paszcze we krwi zbroczą,
A resztę zwłok na brzegu robaki roztoczą,

  1. Andromacha w żalu powiększa sobie nieszczęścia, które iéy syna spotkać mogły: Lubo historya dosyć nam wystawnie przykładów upadku, z naywyższego stopnia wielkości do naywiększéy nędzy.