Strona:Iliada2.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hektor przyszedł do siebie: zaraz na wóz wsiada,        361
I śmierci unikaiąc, między swoich wpada,
Wierni go towarzysze ścisnęli dokoła.
Dyomed go ścigaiąc, w te słowa zawoła:
„O psie zaiadły! ieszcześ zgonu się uchronił,
Któryś tak blisko widział: Apollo cię bronił.
Jemu idąc na woynę, święte czynisz śluby.
Spotkay się ieszcze ze mną, a nie uydziesz zguby.
Jeżeli i mnie sprzyia który z bogów w niebie:
Teraz, kogo doścignę, będę bił za ciebie.„
Rzekł, i nad Agastrofa zatrzymał się trupem.
Natenczas mąż Heleny, ukryty za słupem,
Wyniesionym na Jla starożytnym grobie,
(Niegdyś lud starość iego miał za chwałę sobie)
Przeciw Dyomedowi krzywy łuk napina.
Kiedy on świetny zdziera łup z Peona syna,
Równie chciwy szyszaka, pancerza i tarczy,
Napięty od Parysa nagle łuk zawarczy:
Leci strzała i celu swoiego nie miia,
Rani w nogę Tydyda i w ziemię się wbiia.
Wesół, że swym takiego męża dosiągł ciosem,
Smieiąc się, wybiegł Parys, i rzekł chlubnym głosem.
„I tyś także posoką twoią ziemię skropił:
Czemużem strzały w sercu twoiém nie utopił!
Drżące, iak przed lwem kozy, na twoie spoyrzenie,
Miałyby przecięż w boiu Troiany wytchnienie.„