Strona:Iliada2.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeszcze palami szańce nasrożył dokoła.        361
Przecież i tak Hektora zatrzymać nie zdoła.
Dopókim ia na czele Greków na plac chodził,
Hektor, od murów zdała, potyczki nie zwodził:
Pod bramą stał i bukiem, raz na mnie zaczekał,
Ale gdym się przybliżył, natychmiast uciekał.
Już ia na niego więcéy nie iestem zawzięty:
Z piérwszą Jutrzenką spycham na morze okręty.
Gdy z bogami Jowisza świętym uczczę darem,
I wyładuię nawy kosztownym ciężarem,
Obaczysz ie, gdy zechcesz, na płynnéy przestrzeni,
I iak od gęstych wioseł morze się zapieni:
A ieśli Neptun dobrą żeglugę dać raczy,
Oyczystą ziemię flota za trzy dni obaczy.
Nie małem ia bogactwa u siebie zostawił,
Gdym się, za złym wyrokiem, w te strony wyprawił.
Stąd prac moich nabytek, wezmę zbiory liczne,
Złoto, miedź i żelazo, i branki prześliczne:
Co dał Atryd, to wydarł przez krzywdę nieznośną.
Odnieścież mu odpowiedź otwartą i głośną.
Niech lud słyszy i sarknie na czyn tak ohydny:
Zawsze o zdradzie myśli, ten człowiek bezwstydny.
Z mego przykładu, każdy niech się ma na straży:
Choć bezczelny, w oczy mi spoyrzeć się nie waży!
Nic z nim spólnego nie mam, ni w czynach, ni w radzie,
Raz mię podszedł,na iednéy niech przestaie zdradzie: