Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi tam gdzieś w tyłach czaszki dźwięczała jakaś nuta ponura, udawało mi się ją stłumić.
Być może, iż pogoda też wpłynęła na mnie tak uspokajająco. Po tylu dniach ciemnych, zgniłych, słońce raz przecież zajrzało mi w okna. Dziwna rzecz! wobec tego blasku najbardziej ponure obrazy, jakie przez kontrast wywołuję umyślnie, tracą na swej barwie. Nawet stanie w kościele po śmierci nie wydaje mi się już tak strasznem, byle tylko blask słońca przez okna mi padał. No, zapewne, że lepiejby było nie umierać wcale, — ale cóż robić?
Zrobiłem dziś dosyć ważne spostrzeżenie.Kiedy na niebie chmury, świat się nurza w błocie i wszystko dokoła nasiąka melancholią ponurą, mnie tem przykrzej umierać. Cóż to znaczy? — że mi straszno umierać nie dla świata całego, nie dla myśli o rozstaniu z życiem, ale dla tej śmierci samej. Ja się śmierci boję. Ona tylko jest straszydłem moich nocy bezsennych. Gdybym życia żałował, to przecież ta ponętna jego postać, w jakiej je widzę dzisiaj, powinnaby