Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Musiał paść o jakie trzysta metrów dalej — rzekł René spokojnie. Senator, umysł wrażliwy poczuł nagle w sobie bohaterską ufność. Nie warto było troszczyć się tak o własne niebezpieczeństwo, gdy inni ludzie, równi mu, choć inaczej ubrani, zdawali się nie widzieć niebezpieczeństwa.
I, gdy nadlatywały nowe pociski, ginące gdzieś w gajach z wypryskami krateru, pozostał u boku syna, bez żadnej inej oznaki wzruszenia prócz lekkiego uginania się nóg. Zdawało mu się teraz, że tylko pociski francuskie, ponieważ są „własne“, trafiają w cel i zabijają. Inne były obowiązane przelatywać i ginąć gdzieś w oddali ze zbędnym zgoła hałasem. Z takich złudzeń tworzy się męztwo... „I to wszystko“ zdawały się mówić jego oczy.
Z niejakim wstydem przypomniał sobie ucieczkę do „zakrywki“. Teraz był zdolny żyć tutaj podobnie jak René.
Jednakże pociski niemieckie stawały się coraz częstsze. Już nie ginęły gdzieś w lasach; wybuchy ich były coraz bliższe. Dwaj oficerowie zamienili spojrzenia. Polecono im czuwać nad bezpieczeństwem znakomitego gościa.
— Zaczyna być ciepło — rzekł jeden z nich.
Rene, jak gdyby odgadując ich myśli, zabierał się do odejścia: „Żegnaj, tatusiu“. Mógł być potrzebnym w swojej baterji. Senator chciał go zatrzymać; chciał przedłużyć spotkanie, ale natknął się na coś twardego i nieugiętego, co odpychało wszelki wpływ. Senatorska