Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W parę dni potem przyszedł na Avenue Victor Hugo z wyrazem zadowolenia na twarzy, co napełniło radością don Marcelego.
— Jest?
— Jest. Pojutrze wyjeżdżamy.
Nazajutrz wieczorem Desnoyers pośpieszył do pracowni.
— Jadę jutro.
Malarz zapragnął towarzyszyć mu. Czy by nie pojechać także, jako sekretarz senatora? Don Marceli uśmiechnął się. Przepustka opiewała wyłącznie na Latour'a i jednego jeszcze towarzysza. Tym towarzyszem miał być on, Desnoyers, właśnie w charakterze sekretarza, czy pomocnika.
Argensola był niepocieszony. Stracić taką wspaniałą sposobność! Z pewnością stworzył by tam swoje arcydzieło!
Pożegnawszy się z młodym Hiszpanem, Desnoyers spotkał na ulicy Czernowa. Pewność, że zobaczy wkrótce syna, napełniła go dziecinną radością. Omal nie uściskał Rosjanina, pomimo jego rozwichrzonego wyglądu, tragicznej brody i olbrzymiego kapelusza, za którym oglądali się przechodnie.
U końca alei, Łuk Triumfalny odcinał się swą wspaniałą sylwetą na tle nieba zarumienionego zachodnią łuną. Czerwona chmurka krążyła dokoła pomnika, odbijając się w jego białości purpurowemi drgawkami.
Przypomniał sobie Desnoyers czterech jeźdźców i wszystko, co mu opowiadał Argensola, nim go zapoznał z Rosjaninem.