Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do kościoła, gdy nagle dostała nieoczekiwaną towarzyszkę.
— Mamo; ja pójdę z mamą.
To Cziczi poczuła w sobie raptowną pobożność.
Nie napełniała już domu krzykliwą wesołością, nie wygrażała wrogom sztyletem. Pobladła, posmutniała, oczy miała podkrążone. Chyliła głowę, jak gdyby pod ciężarem poważnych, a zupełnie nowych myśli. Juljan zszedł na drugi plan... Ktoś inny zajął jego miejsce.
Ostatni z Latour'ów nie był już prostym żołnierzem i nie było go już w Paryżu.
Przybywszy z Biarritz, Cziczi słuchała z bijącem sercem o przygodach swego „żołnierzyka z cukru“. Pragnęła dowiedzieć się o wszystkich niebezpieczeństwach, na jakie był narażony i młody wojak z „pomocniczej służby“ opowiadał jej o udrękach, jakie przeżył w biurze podczas tych dni bez końca, kiedy wojska walczyły w pobliżu Paryża i huk armat napełniał okolicę. Ojciec chciał go zabrać do Bordeaux, ale administracyjne nieporządki ostatniej chwili zatrzymały go w stolicy.
Uczynił też coś więcej. W dzień największego wysiłku, gdy gubernator Paryża wyprawił w automobilach wszystkich mężczyzn zdatnych do boju, on wziął karabin i nie wzywany wsiadł z innymi urzędnikami ze swego biura. Widział tylko dym, domy spalone, zabitych i rannych. Ani jeden Niemiec nie przeszedł mu przez drogę, wyjąwszy oddziału jeńców ułanów. Le-