Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gorszył lub pobudzał do śmiechu wszystkich domowników.
— A! urwisie! a jaki z ciebie ładny chłopak! — mówił, wpatrując się we wnuczka mętnemi źrenicami, które już nic prawie nie widziały. — Żywy portret mojej biednej nieboszczki. — Baw się, chłoptysiu, dziadek tu jest ze swojemi pesami. Gdybyś miał liczyć tylko na to, co ci podaruje twój ojciec, żyłbyś jak pustelnik. Gabacho to skąpiradło. I zje djabła, kto z niego co wyciśnie. Ale ja myślę o tobie, łobuzku. Szastaj pieniądzmi i używaj; dla tego twój tatuńcio ciuła grosze.
Gdy wnuki odjechały, stary włóczył się z ranczy do ranczy, nie mogąc dać sobie rady z samotnością. Tu jakaś w średnim wieku metyska przyrządzała mu mebe (rodzaj trunku) na ogniu. Stary pomyślał mętnie, że mogła być jego córką. Inna, pietnastolenia podawała mu w czareczce z dyni gorzki napój ze srebrną rurką dla popijania.
Prawdopodobnie wnuczka, chociaż nie był tego pewnym. I tak spędzał wieczory nieruchomy i milczący, otoczony rodzinami, które spoglądały na niego z uwielbieniem i trwogą.
Ilekroć siadał na konia, by odbywać te wycieczki, starsza córka opierała się:
— W osiemdziesięciu czterech latach. Czy to nie lepiej, aby spokojnie pozostał w domu? Kiedykolwiek stanie się nieszczęście.
I nieszczęście się stało. Pewnego dnia wierzchowiec Madariagi wrócił zwolna do domu bez jeźdźca. Stary zleciał z siodła w jakąś rozpadlinę i gdy go od-