Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po scenie z Karlem podwyższył mu pensją, uciekając się jak zawsze do hojności dla wynagrodzenia swych wybryków. Nie mógł mu tylko zapomnieć jego szlachectwa i to mu dawało pole do coraz nowych kpinek. Opowieść Karla o jego wspaniałym rodowodzie przywiodła na pamięć genealogiczne drzewa reproduktorów jego stadnin. Odtąd stale nazywał go czworonogiem.
Siedząc w letnie wieczory pod werandą, rozczulał się patryarchalnie w otoczeniu zgromadzonej dokoła niego rodziny. Cisza nocna napełniała się brzęczeniem owadów i kumkaniem żab. Z dalekich ranchos dochodziły śpiewy najmitów, przygotowujących sobie wieczerzę. Była to pora żniw i gromady emigrantów zaludniały posiadłości Madariagi, gdzie było pod dostatkiem roboty dla nich wszystkich.
Madariaga znał smutne dni wojen i gwałtów. Wspominał je teraz chętnie, wyliczał różne rewolucje narodowe i prowincjonalne, w których brał udział, aby się nie wyróżniać z pomiędzy sąsiadów. Wszystko to już minęło i nie wróci. Nastały czasy pokoju, pracy i dobrobytu.
— Zważ tylko, gabacho, — mówił, rozpędzając dymem cygara chmury moskitów, tańczących dokoła niego. — Ja jestem Hiszpanem, ty Francuzem, Karl Niemcem, moje córki Argentynkami, kucharz Rosjaninem, jego pomocnik Grekiem, pokojowy chłopak Anglikiem, Chinki w kuchni, jedne są tutejsze, inne Gallijki lub Włoszki i pomiędzy najmitami są ludzie z wszystkich krajów, kast i praw. I wszyscy żyjemy